czwartek, 19 marca 2020

Nie bój się smutku, on daje równowagę.



Taki to teraz trochę dziwny czas mamy. Z jednej strony dużo spokoju, czasu z bliskimi, ze sobą, a z drugiej jakiś wewnętrzny niepokój, bo jednak nie wiemy, co nas czeka.

Jest trochę inaczej niż zazwyczaj, ale ten czas spędzony w domu, czy z naturą na odludziu może nas wiele nauczyć. Wygląda to też trochę, jak mała namiastka tego, jak nasi przodkowie przeżywali czas przednówku, który później został zaaranżowany na Wielki Post i to w sumie nadało sens temu, że przedwiośnie to czas zadumy, spokoju, przygotowywania się na nadejście wiosny i lekki odpoczynek przed ciężką pracą. Takie momenty były narzucane przez naszą naturę i wprowadzały w ludziach porządek. Czas smutku i zadumy był czymś naturalnym, nie niepokojącym. Dawał równowagę ze światem i z samym sobą. Dawny człowiek wiedział, że nie możemy żyć cały czas na pełnych obrotach, że życie jest sinusoidą, wszystko prowadzi do balansu. Po takim wyciszeniu dużo bardziej doceniamy różne zabawy, rozrywki i nadejście ciepłych dni, pełnych nowej pracy.

Obecnie trochę się w tym zagubiliśmy i nie mamy często miejsca w swoim życiu na naturalny smutek. Kiedy jest nam źle, tak bez powodu, zaczynamy martwić się, że coś jest z nami nie tak, szukać powodów, zadręczać się tym. Inni też zauważają nasz inny nastrój i pytają o co chodzi. A taki smutek to czasem bardzo potrzebny moment. Daje nam oczyszczenie, poznanie siebie, wyciszenie i równowagę ze światem. Nie bójmy się go, o ile nie pojawia się za często.

Mam wrażenie, że dzisiaj ludzie bardzo boją się zostać sam na sam ze sobą. Nawet jeśli czują się samotni, to uciekają od tego do tysiąca zajęć, rozrywek czy nawet bezsensownego patrzenia się w ekran. Boją się poznać siebie, podumać trochę w samotności. Może boją się, że będą smutni? Albo, że dowiedzą się czegoś sami o sobie? A może boją się tego, że uświadomią sobie coś i będą chcieli coś zmienić? Nie wiem, ale myślę, że teraz to dobry czas, żeby odważyć się być chwilę sam na sam ze sobą, tak po prostu, bez szukania zajęć. To może obudzić w nas wiele dobrego.

Dlatego jeśli musicie pozostać na dłużej w domu, to wcale nie trzeba na siłę szukać sobie zajęć na każdą godzine, oglądać tony seriali i czytać tysiąca książek. Czasem warto na chwilę się wyciszyć, usiąść, podumać, nawet się posmucić, zaakceptować ten czas i nabrać sił, planów, pomysłów na nowy sezon.ja bardzo cieszę się takim zwykłym, niezaplanowanym czasem z bliskimi. Takim bez rozrywek, takim po prostu.

niedziela, 8 grudnia 2019

Najlepszy prezent zero waste, czyli mój antyprezentownik.



Temat prezentów jest dla mnie ważny, głównie z takiego powodu, że nie lubię ich dostawać. Dawać lubię, ale tylko wtedy, gdy jestem pewna, że idealnie trafiłam. A z taką pewnością bywa jednak różnie.

Niedługo Święta Bożego Narodzenia. Ten czas jakoś tak działa, że chciałoby się coś komuś kupić, podarować, może tak dla zasady, może dlatego, że ta cała atmosfera świąt nam się udziela, muzyka, zapachy, ładne przedmioty. Choć są i tacy na których działa to odstraszająco, a  niektórym wystarczy po prostu karmić się samą tą atmosferą. To tez jest fajne.

Prezenty dawano od zarania dziejów. Na różne okazje - w odwiedziny, na ślub, przy ważnych wydarzeniach, jak narodziny dziecka i przy świętach. Dawniej prezentami były głównie rzeczy, których potrzebowano, często jedzenie, ubrania lub po prostu cenne rzeczy, jak złoto. Kiedyś łatwiej było komuś coś wybrać, bo wszystkiego było mało,
ludzie mieli podobne potrzeby, wielu rzeczy brakowało i wszystko mogło się do czegoś przydać, bo nie było jeszcze fabryk produkujących masę niepotrzebnych przedmiotów.  Zdarzały się też symboliczne prezenty, ale nie symbolizowały one jak teraz, samego podarowania czegoś, żeby było zaliczone, a coś ważniejszego. Na przykład talizmany chroniące przed złymi demonami, w które mocno wierzono. Wszystko dawniej miało jakieś przeznaczenie, sens, cel i każdy wiedział, jak się z tym obchodzić. Nie istniały prezenty "sztuka dla sztuki". W czasach PRL-u też z trafionymi prezentami było łatwiej, bo sklepy świeciły pustkami. Wtedy nie musiano przejmować się niedopasowanym zapachem perfum czy kolorem rajstop, a raczej tym, by w ogóle udało się to jakoś zdobyć. Rzeczy było mało, wiele osób nosiło to samo, nikt się tym nie przejmował, każda rzecz mogła się przydać.

Problem z prezentami zaczął się kiedy nagle w sklepach pojawiło się praktycznie wszystko, ludzie zaczęli też posiadać więcej, jednocześnie oczekując więcej od osób obdarowujących ich prezentami. Zaczęto kupować masę niepotrzebnych rzeczy, często są to prezenty kompletnie nieprzemyślane, kupione w ostatniej chwili, bo trzeba coś dać.  Już chyba czasem wolelibyśmy dostać same szczere życzenia, nicż coś kupionego na siłę, kompletnie nie od serca.

Takich nieprzemyślanych prezentów jest coraz więcej. Ludzie mają coraz mniej czasu dla innych, coraz mniej się ze sobą znają i podarunkiem raz do roku chcą to wszystko nadrobić. A w kwestii osób bliskich, naprawdę ważne jest co i w jaki sposób dajemy.

Tak bardzo mnie to rusza, kiedy myślę o zanieczyszczeniu świata i zagubieniu się w tym całym kupowaniu. O konsumpcjonizmie, kulcie kupowania. No i dawniej wielu rzeczy się potrzebowało i chciało, teraz wielu rzeczy się tylko chce i od razu się je ma. 

A co jeśli chcemy być ekologiczni, zero waste, jednocześnie podarować prezent, z którego bliska osoba będzie zadowolona, a my nie poczujemy, że ziemia przez nas cierpi i konsumpcjonizm rośnie sobie w najlepsze? Podarujmy po prostu pieniądze. Będzie ekologicznie i na pewno trafimy w gust. Bez sensu jest dawać coś, co się nie przyda lub nie mamy pewności, że się przyda. Bezsensu jest też coś narzucać i stwarzać niezręczne sytuacje. Każdy najlepiej sam wie, czego chce. Niektórzy może myślą, że dawanie dzieciom, czy wnukom pieniędzy to pójście na łatwiznę, bo nie trzeba latać za prezentami, ale moim zdaniem to właśnie docenienie jego potrzeb, docenienie tego, że sam jest odpowiedzialny i najlepiej będzie wiedział jak tym gospodarować. To też uczenie dziecka od najmłodszych lat gospodarowania pieniędzmi. Jeśli wyda na głupoty, nie będzie miał na ważniejsze rzeczy w przyszłości i tym samym szybciej to zauważy nauczy się zarządzać swoimi środkami. Bardzo często dostawałam pieniądze, które sobie składałam na kupkę i jak już byłam starsza, to korzystałam z tych oszczędności. Czułam się dobrze z tym, że mam jakiś gorsz, a nie stertę zabawek albo ciuchów z których już wyrosłam. No i dawanie pieniędzy to dawanie podwójnego prezentu. Ten drugi jest w momencie, gdy obdarowany sobie za to coś kupi. 

Wiadomo, że nie każdemu wypada dawać pieniądze, szczególnie tym starszym od siebie osobom. Ale czasem jednak wypada coś podarować. Tutaj najbezpieczniejsze będą produkty spożywcze. Jeśli pije alkohol to mamy problem z głowy, jeśli lubi słodycze to także. A bezpiecznie będzie też podarować herbatę, kawę, dobre przetwory lokalne, których teraz jest dużo na rynku, słój miodu albo zdrowy sok. Nawet jeśli obdarowany niekoniecznie to lubi, zawsze będzie miał czym poczęstować gości, a są to produkty o długiej dacie ważności więc mogą postać, można je do czegoś zużyć. Nie są to rzeczy drogie, nie zobowiązują i nie zanieczyszczają Ziemi tak, jak różne niepotrzebne sprzęty i plastikowe gadżety. 

Spotkałam się też z kilkoma rodzajami prezentów, których moim zdaniem powinniśmy unikać, jeśli mają być niespodzianką z nikim wcześniej nie ustaloną. Bardzo popularne ostatnio stały się karty podarunkowe i vouchery. O ile dla kolegi z pracy może to być dobrą opcją, to otrzymanie takiej karty od bliskiej osoby, jest trochę przykre. Z jednej strony pokazujemy tym prezentem, że nie znamy bliskiego na tyle, żeby wiedzieć co mu podarować, ale z drugiej strony narzucamy co lub gdzie ma sobie kupić. To jakby pokazanie, tego, że nie interesuje mnie czego potrzebujesz, ale nie ufam ci na tyle żeby dać ci po prostu pieniądze, wolę kontrolować twoje wydatki. To trochę jak z żebrakami, którym ludzie nie chcą dawać pieniędzy, bo nie daj Boże wydadzą je na wino zamiast na chleb. Bo wydaje nam się, że my najlepiej wiemy czego w danym momencie powinni potrzebować. Chcemy dajemy, nie chcemy, nie dajemy na tym koniec. 

Kurs, wyjazd, czy bilet na koncert to według mnie jest jeden z gorszych prezentów, jakie można dostać, oczywiście jeśli nie jest ustalony wcześniej. To jest narzucenie komuś tego kiedy i jak ma spędzić czas. Może zdarzyć się tak, że akurat nie może wtedy z tego skorzystać, nie dostanie urlopu, ma już inne plany, albo będzie musiał  je specjalnie zmieniać wystawiając przez to inne osoby. Często takich prezentów po prostu się nie wykorzystuje, przepadają i smutno jest wtedy obu stronom.

Zdarzyło mi się też spotkać z prezentami nabytymi na popularnym portalu zniżkowym. Często są to prezenty nawiązujące do tych wcześniejszych, ale mają też inna wadę, nad którą warto się zastanowić. Kupując prezent w taki sposób, na promocji, pokazujemy, że chcieliśmy zaoszczędzić na obdarowywanej osobie. Nie jestem za tym, żeby kupować coś drożej, jeśli można taniej, ale jednak z tym wiąże się jeszcze inna kwestia. Dobrze jest wcześniej znać usługę i sprawdzić jak wygląda ona na kuponie promocyjnym, bo ogłaszają się tam firmy, które po prostu z jakiegoś powodu nie mają wielu klientów oraz kupony zniżkowe traktują często jak gorszy sort. Oferują gorsze pokoje w hotelu, udostępniają najgorsze godziny usług albo w ogóle utrudniają umówienie się na wykonanie usługi. Może poszukajmy w tym wypadku po prostu poszukajmy czegoś innego, tak, żeby każdy był zadowolony.

Książki, kosmetyki, ubrania, rękodzieło, czy dodatki do domu też nie są zbyt dobrym pomysłem. nigdy nie mamy gwarancji, że trafimy w gust, nawet jeśli wydaje nam się że tak, to jednak gusta ludzi się zmieniają. Dodajmy do tego to, że są to przedmioty materialne, więc takim nietrafionym tylko zaśmiecimy świat, bo przyjęło się, że głupio prezent oddać komuś innemu, czy sprzedać.

W takim razie jaki jest najlepszy prezent? Taki, który do niczego nie zobowiązuje, nic nie narzuca, nie wprowadza w zakłopotanie, nie zmusza, nad którym dający nie chce mieć kontroli i który daje wolność i sprawia oczywiście szczerą radość obdarowanemu. Dajemy coś z serca i nie powinniśmy nawet oczekiwać ''dziękuję'', bo w innym wypadku może zastanówmy się szczerze, czy chcemy w ogóle dawać?

poniedziałek, 21 stycznia 2019

pokora oznacza sukces - podsumowanie minionego roku


Nigdy nie biorę szczególnie pod uwagę końca i początku roku kalendarzowego, nie snuję postanowień, bo wiem, że i tak ich nie dotrzymam w tym momencie. Środek zimy to nie jest dobry moment na zmiany, dla mnie to zawsze moment obniżonej motywacji, który nauczyłam się "przeczekiwać", bo wiem, że wraz z pierwszymi mocniejszymi promieniami słońca i dniem trwającym dłużej niż do 18 dostanę nowej energii do tworzenia i działania. Dlatego nie zmuszam się i nie potępiam, a kumuluję energię, siłę, powoli uczę się nowych rzeczy, żeby wdrożyć je wiosną, po wyjściu z nory.

Mimo że nie traktuję zmiany cyferki w roku jakoś strasznie poważnie, to nawał tych wszystkich podsumowań minionego roku sprawia, że i ja takie małe podsumowanie sobie robię. A ten rok był chyba najbardziej szalony ze wszystkich lat życia, które pamiętam. Mnóstwo nowych doświadczeń, kilka ciekawych prac, prawie jedna trzecia roku spędzona poza Polską, a nawet poza Europą. Dużo poświęcenia dla bliskich i dla pasji, sprecyzowanie planów i celów. Były też porażki, które wiele mnie nauczyły i wyszły mi na dobre, więc traktuje je jak lekcje, których każdy potrzebuje a wielu brakuje, przez nieopuszczanie strefy komfortu. Nauczyłam się tego, że trzeba stawiać czoła sytuacjom, które nie są po naszej myśli, trzeba wyciągać wnioski, iść dalej, szukać tego, czego nas nauczyły. Dzięki wielu doświadczeniom nauczyłam się też i przede wszystkim pokory. I to właśnie ten czas był największą jej lekcją w moim życiu. Z roku na rok podchodziłam do życia coraz bardziej wyrozumiale, coraz delikatniej do trudnych sytuacji, ale jednak duże przeżycia w tym roku i wiele doświadczeń z ludźmi, z pracą oraz emocjami sprawiły, że nauczyłam się jej lepiej.  Nie jestem już dzieckiem, któremu wydaje się, że u stóp ma cały świat i wystarczy, że pojawi się w danym miejscu i dostanie to, czego chce. Że wszyscy będą tam na nie czekać. Zdaję sobie sprawę z tego, że nawet jeśli mam przekonanie o swojej wartości, to muszę jeszcze umieć to pokazać, udowodnić, odstąpić czasem komuś miejsca, pójść w gorsze inne i poczekać na swój moment. I co najważniejsze, wszystko to mogę osiągnąć nie samym przeświadczeniem o swojej wartości a ciężką pracą, czasem drogą naokoło, ustaleniem planu i realizowaniem go czynnie krok po kroku, z przystankami, które wiele mnie nauczą, z pokornym przyglądaniem się tym, który osiągnęli już wiele, uczeniem się od nich, podziwianiem, pytaniami i pracą.


Kiedyś byłam bardziej krytyczna, wydawało mi się, że wiele rzeczy zrobiłabym lepiej od innych. Tak, racja: WYDAWAŁO mi się i że zrobiłaBYM. Bo nie zrobiłam. Okazały się trudniejsze niż myślałam, albo po prostu mi się nie chciało. Dużo wymagam od siebie i od innych, ale im dalej idę, im więcej osiągam, im więcej robię, tym bardziej doceniam nawet najmniejsze staranie w innych i nawet te nieidealne twory, bo wiem, ile kosztują pracy, wysiłku i że nie zawsze mamy nastrój, czy możliwość, by zrobić coś perfekcyjnie. Cały czas się uczymy i czasem trzeba trochę odpuścić, zaakceptować to jakim jest życie, zaczerpnąć z tego i dalej nad sobą pracować. Im więcej robię, im więcej osiągam, tym więcej doceniam w innych i mniej krytykuję. Mam większą świadomość. Tak to działa.

Zauważyłam, że ludzie, którzy dużo w życiu osiągnęli i są tego świadomi zawsze są pokorni. Podziwiam ich. Potrafią ze spokojem odpowiedzieć na każde pytanie, wytłumaczyć, podejść z dystansem, nie pouczać. Potrafią też uwierzyć w drugiego człowieka, podbudować go i powiedzieć mu, że jasne, na pewno mu się uda to, do czego dąży, bo skoro jemu się udało, to każdemu może się udać. Nie jest przecież nikim wyjątkowym, nie uważa się za takiego. Też na początku wiele nie wiedział, też nie osiągnął tego od razu, też szedł krok po kroku, zatrzymując się czasem nie tu gdzie był cel. Z każdej takiej sytuacji wyciagał wnioski, uczył się i nie traktował jej jak porażki, a jak lekcję. Nie ma problemu wprost mówić o takich sytuacjach, bo nie boi się, że ktoś zwątpi w jego kompetencje, przez to, że przyzna się iż kilka lat temu coś mu nie wyszlo. Swoją cieżką pracą dostał to, do czego dążył. Nie czekał aż przyjdzie samo. Dlatego cenię takich ludzi i to od nich nauczyłam się najwięcej - nieoceniania, wysłuchiwania, pracy i pomocy. Nieupierania się przy swoim argumencie, a posłuchania tego, co inni mają do powiedzenia, nawet jeśli się z nimi nie zgadzamy lub wiemy, że nie mają racji, nie negowania a jedynie wyrażenia swojej opinii lub opowiedzenie o swoim doświadczeniu, żeby pomóc. Czyli po prostu szscunku do drugiej osoby. Bo każdy ma swoje szanse, każdy może. A czasem spotykałam się z opiniami, że nie, nie dasz rady, już na to za późno, za trudne, nie masz wykształcenia w tym kierunku (sic!) i takie tam. Myślę teraz, że mówili to ludzie, którzy sami nie czuli, że są tam, gdzie chcieliby być i zniechęcali innych zamiast ich podbudować, bo im samym nie wyszło. Mieli w jednym palcu teorię i zero praktyki. Boją się przyznawać do błędów, bo twierdzą, że to ich przekreśli. To trochę przykre, ale tak już jest.

Chciałabym być, jak ci ludzie sukcesu, pokornie porodchodzić do wszystkiego, co dostaję. Uczę się tego z dnia na dzień i wyciągam wnioski z każdej sytuacji. Już nie boje się porażek, nie boje się mówić o wpadkach, bo to na nich buduje się sukces, to one motywują do cięższej pracy lub spojrzenia na sytuację z innej strony i poświęcenia się czemuś, w czym czujemy się lepiej.

To wszystko było największą lekcją życia, jakiej doświadczyłam do tej pory. To, że są ludzie którzy będą za mnie trzymać kciuki i to, że ci negujący moje działania nie są warci dużej uwagi, nie mogą sprawić, że się wycofam. To, że nie z każdym można się przyjaźnić, ale nie możemy też czuć urazy, bo wiele osób po prostu z jakiegoś powodu jest taka a nie inna. Jeśli nie daje sobie pomóc, to nie powinniśmy w to brnąć.

Zawsze rodzinę i przyjaciół stawiam na pierwszym miejscu, na drugim pasje. To to, co daje mi sens życia i w ostatnim roku górowało nad wszystkim. To wspaniałe, że tak się dzieje. Że ten szalony rok był własnie taki i że zakończył się spokojem i stabilizacją, jakiej potrzebowałam. Jestem wdzięczna za wszystkie lekcje, pokornie uczę się nowych rzeczy i doceniam w innych wiele więcej.



sobota, 27 października 2018

nowojorski słownik ponglish - weź tą baksę z bejmentu i wyrzuć do gabecia na jardzie

manhattan taksówki nowy jork

Ze Stanów Zjednoczonych wróciłam kilka miesięcy temu, ale jednak ta wyprawa została mi mocno w pamięci i często wracam do niej wspomnieniami. Im dalej od wyjazdu, tym bardziej tęsknię za powrotem. Człowiek jest przekorny i nigdy nie jest zadowolony z tego, co ma w danym momencie, a jak mu się to odbierze, to zaczyna tęsknić. Za wszystkim. Kiedy widzę na blogach jakieś zdjęcia z Nowego Jorku, poznaję miejsca czy kojarzę oznaczenia drogowe, to nie mogę się doczekać, kiedy znów tam będe, mimo że będąc tam narzekałam na tłumy, upały i inne rzeczy. Nie wspomnę już o zachodnim wybrzeżu bo za Seattle tęsknię najbardziej i czuję, że jeszcze mam tam wiele do zobaczenia.

manhattan w budowie nowy jork

Ponglish - co to takiego?

Dzisiaj wrócę do tematu Polonii nowojorskiej i języka "polisz-inglisz" oficjlnie zwanego "ponglish". Tak jak wspominałam już kiedyś, Polacy którzy długo mieszkają w Nowym Jorku nie mówią taką czystą polszczyzną, jak w Polsce. Zawsze mnie to denerwowało i wyprowadzało z równowagi. Uważałam, że szpanują tym, że nauczyli się trochę angielskiego i udają, że nie mogą przypomnieć sobie prostych słów. Jednak teraz wiem, że działa to troszkę inaczej. Kiedy na co dzień używamy angielskiego i w tym języku wiele nazw jest krótszych, prostszych i jednowyrazowych to łatwiej nam i szybciej do głowy przychodzą te właśnie słowa. Czasem dłuższa chwilę nam zajmie zanim przypomnimy sobie słowo po polsku, bo ciągle słyszymy, czytamy te nazwy po angielsku, a niektóre z nich nawet nie mają typowych polskich odpowiedników. I kiedy chce się użyć tych angielskich w polskim zdaniu, trzeba je też odpowiednio odmienić przez polskie przypadki, dlatego wymowa też jest kompletnie spolszczona i z prostych słów czasami wychodzą zabawne twory, nie wiedzieć czemu często rzeczowniki zmieniane są na rodzaj żeński, jak na przykład "baksa", czy "sajna", ale to tym za chwilę.

Jako filolog i pasjonat językoznawstwa uważnie obserwuję te zjawiska, czasem notuję, szukam pochodzenia tych słów i zastanawiam się dlaczego Polacy akurat tak to odmieniają, a nie inaczej. Nie oceniam i nie krytykuję, ponieważ to mnie bardziej fascynuje niż razi i w podobny sposób powstawał i cały czas powstaje, bo się zmienia, nasz język polski w Polsce. W dziesiątkach tysięcy słów można liczyć zapożyczenia, głównie z łaciny, greki, niemieckiego, francuskiego, angielskiego czy włoskiego, które już dawo weszły do naszego języka i nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, że nie pochodzą z języków słowiańskich.

Słownik języka nowojorskiej Polonii

Tak to już jest. Ale przejdę do rzeczy. Najpierw podam listę słów, które mnie urzekły i zostawię ją Wam bez tłumaczenia. Spróbujcie sami odgadnąć, co te słowa znaczą. Starałam się zapisać fonetycznie, tak jak jest to wymawiane, więc nie będzie to fonetyczny zapis z jezyka angieskiego, ale spolszczona odmiana i wymowa. Kto odgadnie wszystkie? Poniżej możecie znaleźć tłumaczenia (w danym kontekście) tych słów, które najbardziej zapadły mi w pamięci:
syrio, gabeć, insiurans, zczardżować na fi, wyprintować, apoitment, skonfjuzować, kłodra, tiket, bejsment, sajna, baksa, śrymsy, jard, szakinbak, hjumid, arkondyszyn, likiernia, dacyt, ejsi, dziong, kakroć, korner.

Część z nich jest prosta, ale podejrzewam, że z niektórymi możecie mieć mały problem.

zatłoczony manhattan o poranku

Co chcesz na śniadanie? Może być mleko z syriem?

SYRIO [ang. cereal] - płatki na mleko

Moje ulubione słowo, którego czasem sama używam, trochę na przekór, a trochę dlatego, że jest o wiele krótsze od polskiego i jednocześnie bardziej ogólne. Płatki zawsze kojarzą mi się z kształtem płatków i nie wiem czy na przykład te kulki też mogę nazwać płatkami.

polska dzielnica queens

Weź tą baksę z bejmentu i wyrzuć do gabecia na jardzie, tam na kornerze, bo nam się kakrocie zalęgną.

BAKSA [ang. box] - pudełko, skrzynka
BEJSMENT [ang. basement] - piwnica
GABEĆ [ang. garbage] - śmieci
JARD [ang. yard] - w tym kontekście ogródek przy domu, ale też jednostka miary
KORNER [ang. corner] - róg albo kąt
KAKROĆ [ang. cockroach] - karaluch

manhattan i brooklyn

Idę wyprintować dokumenty, bo jutro mam apojtment w sprawie mojego insiransu.

WYPRINTOWAĆ [ang. outprint] - wydrukować
APOJTMENT [ang. appointment] - spotkanie, wizyta
INSIURANS [ang. insurance] - ubezpieczenie

Insiurans to ubezpieczenie. Tam nikt nie używa polskiego słowa. Po prostu łatwiej jest mówić tym słowem, jakie mamy na dokumentach, a poza tym "insiurance" ma trochę inne zasady niż nasze ubezpieczenia, więc bezpieczniej używać tego konkretnego słowa.

bedford brooklyn kamienica

Nie zauważyłem sajny i zaparkowałem tam, gdzie nie wolno, musze teraz zapłacić tiketa, bo mnie zczardżują na dodatkowe fi.

SAJNA [ang. sign] - znak
TYKET [ang. ticket] - mandat
ZCZARDŻOWAĆ - [ang. charge] - pobrać (opłatę za coś)
FI - [ang. fee] - opłata

nowy jork zakupy shopping sklepy buty

Czułam się skonfjuzowana, kiedy patrzyłam na te wszystkie budynki i nie wiedziałam w którą stronę poszła moja mama.

SKONFJUZOWANY [ang. confused] - zdezorientowny, zmieszany, zażenowany, zagubiony

Skonfjuzowany to też jedno z moich ulubionych słów. W języku polskim nie mamy idealnego odpowiednika, bo nie dokładnie chodzi nam o zdezorientowany, zmieszany albo zażenowany, a często nam go brakuje, więc lepiej użyć spolszczonego "confused".

siatka ulic na manhattanie

Ale dzisiaj gorąco i jeszcze ten hjumid, włącz erkondyszyn.

HJUMID [ang. humid] - wilgotność (powietrza)
ERKONDYSZYN / EJSI [ang. air-condition / AC] - klimatyzacja

stary amsterdam nowy amsterdam kamienice

Pójdę do likierni po wino i kupię po drodze śrymsy na kolację. 

ŚRYMSY [ang. shrimps] - krewetki
LIKIERNIA [ang. liquor store] - sklep alkoholowy


- Czy mogłaby mi pani rozmienić to na kłodry i dać jeszcze jednego szakinbaka na te dziongi? 
- Proszę, coś jeszcze?
- Dziękuję, dacyt.

KŁODRA [ang. quarter] - ćwierćdolarówka
SZAKINBAK [ang. shopping bag] - reklamówka
DZIONG [ang. junk] - coś niepotrzebnego, śmieć
DACYT [ang. that's it] - to tyle, to wszystko

I dacyt.

widok na manhattan statua wolności darmowy prom taksówka wodna

A czy Wy znacie tego typu słowa? Podajcie w komentarzach. Chciałabym poznać ich więcej, bo pewnie nie zdążyłam wszystkich wyłapać, albo zapamiętać.

wtorek, 25 września 2018

sukienka za 5 dolarów z nowojorskiego lumpeksu - jak się ubrać do Central Parku


lira korbowa central park nowy jork piknik hurdy-grudy
W modzie nowojorskiej podoba mi się to, że nie ma w niej zasad. Zakładasz na siebie cokolwiek, wychodzis z domu i nie czujesz na sobie dziwnego wzroku innych osób. W upalne lato spotyka się ludzi w puchowych kurtkach i ciężkich buciorach, w śnieżycy eleganckie kobiety w szpilkach, jadąc metrem mam przekrój mody z całego świata, wszystkich sezonów i lat. Nowojorczycy ubierają się nie zważając na sytuację ani wygodę albo właśnie czasem zakładają coś wyłącznie ze względu na wygodę. Ważne, żeby dobrze się w tym czuć, bo wtedy wygląda się najlepiej.

Mnie zawsze wydawało się, że powinnam trzymać się jakichkolwiek zasad. Ważny jest mój komfort, więc zwaracam uwagę na pogodę czy sytuację. Przeraża mnie myśl o tym, że mam do przejścia więcej niż 200 metrów a na sobie szpilki. Wtedy biorę buty na zmianę albo rezygnuję z obcasów. Czasem mam ochotę założyć kozaki do letniej sukienki, ale myślę, że to nie wypada a poza tym będzie mi za gorąco, mimo że podoba mi się ten zestaw. W NYC nauczyłam się tego, że takie sporadyczne niezwracanie uwagi na sytuację jest całkiem ciekawym, nowym doświadczeniem i zainspirował mnie do zmiany podejścia w tym temacie.


manhattan piknik w central parku wiosna w nowym jorku

Jednej letniej niedzieli spacerowaliśmy po Central Parku. To miejsce chyba zawsze będzie mnie zadziwiać. W środku naprawdę są dzikie, odosobnione i spokojne zakątki. Można odetchnać od całego zgiełku, wyciszyć się. Można też poobserwować ludzi, których przewijają się tam tysiące i każdy z nich jest jedyny w swoim rodzaju.

sukienka w kwiatki z lumpeksu za 5 dolarów

Najbardziej podobają mi się duże polany, z których rozpościera się widok na ściany drapaczy chmur otaczające park. Taki kontrast sprawia, że widzimy cały ten ogrom Manhattanu, gigantyczne budynki a jednocześnie jesteśmy na środku łąki otoczonej drzewami, w ciszy i spokoju. Te równiusieńkie ściany Central Parku stworzone z wieżowców to coś, w co nie mogłam uwierzyć, póki nie zobaczylam na żywo. Z góry wygląda to jeszcze lepiej. 

top of the rock najlepszy na manhattanie
      widok z Top of the Rock

W świąteczny, letni dzień na każdej mniejszej i większej polanie można spotkać setki odpoczywających osób. Wiele z nich robi sobie pikniki. Spotyka się na nich nie tylko rodzina i najbliżsi, ale miałam wrażenie, że widzę spotkania znajomych z pracy, a niektórzy w nich uczestniczący są bardzo odświętnie ubrani. I właśnie tutaj miałam chwilę refleksji. Ja zazwyczaj na tego typu wypady, jak piknik w parku, zakładałam wygodne ciuchy, takie, żeby dobrze było mi w nich siedzieć, żeby za bardzo się nie wymiąć i nie pobrudzić od ziemi, czy trawy. Podchodzę do tego praktycznie, a Nowy Jork zainspirował mnie do tego, że na piknik można wystroić się w białą sukienkę i obcasy, albo nawet w eleganckie spodnie i marynarkę. Nie przejmować się wpadającymi w ziemię szpilkami, wymiętą spódnicą i trawą na ubraniu. Może dla Was to całkiem normalne, jednak ja potrzebowałam takiej inspiracji, żeby otworzyć swój umysł na to, co wiedziałamod dawna - że moda jest dla mnie a nie ja dla mody.

central park nowojorski lumpeks ciuchland ciucholand tanie ubrania

Na zdjęciach mam na sobie sukienkę z nowojorskiego lumpeksu. Dorwałam ją za 5 dolarów! Uwielbiam sukieki w kwiaty, a ta ma wyjątkowo ładne kolory i podkreśla talię. W NYC jest bardzo dużo ciuchlandów i tak zwanych thrift store'ów, czyli sklepów z używanym WSZYSTKIM. Niektóre z nich wyglądają jak śmietniki, ale można dzięki temu wygrzebać tam prawdziwe perełki za grosze.

Wy też podróżując po innych krajach poszukujecie lumpeksów z nadzieją na znalezienie czegoś niepowtarzalnego?


piątek, 7 września 2018

prosty przepis na zdrowy sok z owoców czarnego bzu



co można zrobić z dzikiego czarnego bzu

Jak już nie raz wspominałam na blogu i na instagramie, jedną z moich ulubionych, o ile nie ulubioną, rośliną leczniczą jest czarny bez. Wiosną z jego kwiatów robię syrop (przepis), a późnym latem zbieram owoce i robię z nich sok, który później dolewam do herbaty albo rozrabiam z wodą. Ma bardzo dużo witaminy C i poprawia odporność. A znaleźć go możemy różnych krzakach i zaroślach, na obrzeżach lasów i przy drogach, ale tych ostatnich z wiadomych przyczyn nie polecam.

Czarny bez należy zbierać w momencie, gdy są dojrzałe, czyli czarne. Bardzo łatwo przegapić ten moment i wtedy zaczynają opadać, co uniemożliwia zbieranie, ale w takiej sytuacji można poszukać innych krzewów, ponieważ bez nie dojrzewa idealnie w tym samym momencie. Czasem wystarczy, że rośnie w jakieś zacienionej dolince, albo w innej części Polski i dopiero zaczyna dojrzewać, kiedy gdzie indziej już opada. Mnie w tym roku udało się utrafić idealnie.

właściwości czarnego dzikiego bzu

Owoce zbieram razem z gałązkami, oczyszczam i mrożę, ponieważ dziki bez sam w sobie jest trujący i trzeba go poddać obróbce termicznej, wtedy traci toksyczne właściwości. Po co najmniej dobie w zamrażalniku wyjmuję go i póki jeszcze owoce są zmrożone pocieram delikatnie w rękach całe kiści, żeby bez trudu odczepiły się od gałązek. To mój sposób, wymyślony z lenistwa, bo nie wyobrażam sobie odrywania pojedynczo tych małych, miękkich owocków.

Przepis na sok:

- oczyszczone, przemrożone owoce bzu, oddzielone od gałązek;
- cukier i/lub miód (ilość zależy od preferencji).

Owoce wrzucamy do garnka i delikatnie podgrzewamy, aż zaczną puszczać sok. Później studzimy i można je delikatnie zblendować, wtedy łatwiej wyciśniemy z nich sok. Partiami odciskamy sok przez drobne sitko albo przez ściereczkę. Następnie gotujemy w garnku z cukrem, a miód dodajemy po lekkim ostudzeniu, żeby nie stracił swoich wartości. Pakujemy do słoiczków i gotowe. Jeśli mają dużo cukru, nie trzeba ich pasteryzować. Ja pasteryzuję, bo wolę mniej słodkie.

Taki sok jest świetny do herbaty, grzańca lub po prostu zmieszany z wodą.

chaszcze nad  sanem


środa, 15 sierpnia 2018

depresja przedślubna jest potrzebna

Wesele, wesele
 wy się weselicie,
pani młoda duma
 jakie bedzie zycie *

sukienka w kwiatki na poprawiny asos

Ślub dla kobiety jest całkowicie innym przeżyciem niż dla mężczyzny. I to nie tylko dlatego, że to kobieta zazwyczaj zmienia nazwisko i w związku z tym dowód, karty kredytowe, paszport i masę innych dokumentów. Ślub jest takim przeżyciem, bo to nie tylko zmiana stanu cywilnego i założenie obrączki, ale cały rytuał przejścia, wiążący się z ogromną ilością emocji do wyrzucenia z siebie, nowych odczuć do zaakceptowania, poukładaniem sobie na nowo w życiu tych wszystkich ważnych rzeczy, które warto robić i uświadomienie tych mniej ważnych, których już nie potrzebujemy. I to zazwyczaj my jesteśmy bardziej emocjonalne, my przygotowujemy się do tego dnia bardziej. Dawniej wiązało się to jeszcze z przeprowadzeniem się do męża, z oczepinami, po których kobieta traciła piękny długi warkocz na rzecz chowania włosów pod chustką, z wieloma przesądami i wierzeniami związanymi właśnie z panną młodą, zabawami weselnymi mającymi przygotować ją do cieżkiego życia, pracy, wychowywania dzieci i konfrontowania się z teściową oraz wieloma starymi pieśniami traktującymi właśnie o pannie młodej. Obecnie nie jest już tak straszne, ale nie da się ukryć, że to jednak na kobiecie bardziej skupiony jest ten dzień.

Większość dziewczyn od dziecka marzy o ślubie, jest to u nas w pewnym sensie zakodowane, że taka jest kolej rzeczy i nawet nie przyjmujemy do wiadomości, że mogłoby być inaczej. Znajomi naokoło się pobierają, przygotowują do ślubu, wesela, zastanawiają, może czasem wahają się, coś się tam w ich życiu ważnego dzieje, ale dopiero kiedy przychodzi moment naszego ślubu zaczynamy wszystko postrzegać inaczej, to wszysko co było gdzieś tam daleko i myśleliśmy, że nas nie dotyczy nagle przychodzi.

Kiedy ustaliliśmy naszą datę ślubu, bardzo się cieszyłam i nie mogłam już doczekać. Planowałam w myślach  jak będzie wyglądała suknia, dodatki, dekoracje. Myślałam, że to tak odległy jeszcze moment i nie zastanawiałam się nad ogółami. Teraz jestem dwa tygodnie przed swoim ślubem i wszystko wygląda trochę inaczej niż rok temu. Niby przygotowania, większość już ustalona, ale jeszcze tyle do zrobienia, a ja kompletnie nie mam do tego zapału, płaczę po kątach i najchętniej odłożyłabym ten ślub i całe wesele na kolejny rok. Chodzę przybita, sama nie wiem dlaczego i kiedy ktoś mnie pociesza reaguję agresywnie, najchętniej odciełabym się od całego świata, uciekła do ludzi, którzy nie wiedzą nic o mnie. Niedawno dowiedziałam się, że to całkiem naturalne i niektórzy nazywają to przedślubną depresją. Podobno dopada wiele dziewczyn, więc nie jestem wyjątkowa. Czytałam o powodach takiego stanu i często są to wahania, niepewnści co do wybranka lub stresu i przygnębienia z nadmiaru obowiązków. Jednak u mnie to coś zupełnie innego. Trudno mi to komukolwiek wytłumaczyć, jedynie najbliższe osoby, które też to przeżywały potrafią mnie zrozumieć. Nie chodzi o niepewność w decyzji, nie chodzi o nadmiar obowiązków, bo jest ich dużo, ale lubie organiować wydarzenia i czuję się w swoim żywiole. To jest uczucie, jakby spowodowane przepełnieniem emocjami. Od kilku tygodni podsumowuję swoje życie, wspominam, analizuje, rozmyślam, chodzę, płaczę i nie mogę skupić się na niczym konkretnym. Gnębię się tym, co mogłam zrobić inaczej, by zaraz uświadomić sobie, że przecież gdybym coś zmieniła, nie byłabym w tym miejscu, w tym czasie, w miejscu i czasie, który tak kocham. Ślub jest dla mnie momentem przejścia. Możecie mi mówić, że nic nie zmienia i tak dalej, ale ja wiem, że zmieni wiele w mojej świadomości. Taki rytuał przejścia, dopiero w tej chwili będę czuła, że to koniec dzieciństwa, bo od teraz to ja zakładam swoją rodzinę. To piękne, ale tak poważne wydarzenia muszą kipić emocjami, inaczej się tego przejść nie da.

sukienka asos dla panny młodej

Wiele o znaczeniu tego wydarzenia mogą opowiedzieć ludowe pieśni, przyśpiewki i wierzenia. I dopiero teraz zaczynam rozumieć dlaczego praktycznie każda stara pieśń weselna dotyczy panny młodej i jest smutna. Kiedyś tłumaczyłam to sobie tym, że wiele ślubów było na przymus, bez miłości, ale teraz wiem, że nawet jeśli się kocha, a może właśnie dlatego, myśląc o tym dniu napływają do oczu łzy. I nie są to ani łzy szczęścia, ani smutku, tylko płynne emocje, które muszą mnie uwolnić przed tym nowym etapem.

Od dawna znałam i śpiewałam sobie różne stare pieśni weselne i okołoweselne. Podróżując po wioskach i badając stare zwyczaje zawsze bardzo interesuje mnie temat pieśni weselnych, oczepinowych i tych śpiewanych przed wyjazdem do ślubu.  I to własnie te ostatnie mają tutaj najwieksze znaczenie emocjonalne. Często pojawia się w nich motyw odstąpienia od rodziny, pożegnania się z rodzicami, rodzeństwem i zwierzętami a nawet przedmiotami w domu. Pojawia się też motyw oddania kluczy do rodzinnego domu. Bardzo często w pieśniach panna młoda zwraca się do matki, żeby pomogła jej przejść przez ten ważny moment, bo trudno jej to wszystko samodzielnie zrozumieć i poradzić sobie z tym. Czasem woła mamę, żeby nie oddawała jej do tych obcych ludzi, że ona chce zostać u siebie, ma obawy przed życiem z teściową, dla ktorej, chcąc nie chcąc, zawsze będzie obcą osobą. Mało w tych pieśniach motywu samej miłości między wybrankami, mało opisu szczęścia po ślubie, a więcej smutku, łez, odwlekania tej chwili przez pannę młodą.

czółenka zamszowe ślubne buty

I już się temu nie dziwię. Bo to nie jest tak, że się tego swojego chłopaka nie chce i w ostatniej chwili się rozmyśla. To raczej wielkie znaczenie tej chwili zmusza nas do różnych przemyśleń i stresu związanego z samym tym wydarzeniem i ostatnią dla mnie rzeczą jest myslenie o moim przyszłym mężu, na to byl czas dużo wcześniej. Teraz egoistycznie myślę o sobie i o swoim miejscu w przyszłości.

A facet? Dla faceta to jest wszystko jasne i jest konkret. Wybrał sobie dziewczynę, ustalili ślub, więc czym się tu przejmować, o czym rozmyślać i czym się smucić. Trzeba robić swoje i iść dalej, budować dom, dbac o rodzinę. Patrząc racjonalnie trzeba się z tym zgodzić, ale ja nie chcę przechodzić tego inaczej, tak jest mi dobrze, bo daje mi to przygotowanie do dalszego życia, upust emocji i poukładanie w głowie tego wszystkiego. Uświadamia mi to jak ważne to dla mnie i nie chcę przejść obok, żeby jak najszybciej mieć to za sobą. Cieszę się, że przeżywam to tak intensywnie, bo to mi uświadamia jak bardzo mi zależy, jak kocham ten czas.

asos sukienka dla druhny

* fragment weselnej przyśpiewki lasowiackiej

wtorek, 12 czerwca 2018

różnie bywa z tą nowojorska modą uliczną

Dzisiaj przy okazji pokazania mojej stylizacji z jaskrawym swetrem, napiszę kilka słów o modzie w Nowym Jorku i przedstawię Wam swoje spostrzeżenia w tym temacie. Ciekawe, czy ci, co znają NYC zgodzą się ze mna, a ci co jeszcze nie byli, zainteresują się tematem tamtejszej mody. 

bedford dzielnica artystów mody i hipsterów

Wiecie jak to jest z tą słynną uliczną modą nowojorską? Mogę odpowiedzieć Wam jednym słowem: RÓŻNIE. Wiem, że to może mówić niewiele, ale naprawdę cieżko ją jakoś określić, zaszufladkować a już tymbardziej ocenić. Myślę, że najłatwiej byłoby podzielić NYC na kilka miejsc, które modowo wyróżniają się od innych. 

Moim ulubionym jest hipsterska, a nawet hipisowska dzielnica pomiędzy Queensem a Brooklynem - Bushwick oraz sąsiadująca z nią - Williamsburg. Te miejsca to skupiska starych magazynów, pełniących często funkcje mieszkań dla artystów, którzy porzucili gonienie za dolarem i życie w drogich apartamentach. Całe te dzielnice to mozaika rozmaitych murali i klimatycznych knajpek, lumpeksów i eksktuzywnych sklepów vintage pomieszanych z prawdziwymi magazynami i małymi zakładami pracy. Lubię to miejsce i chodzę tam głównie po to, żeby popatrzeć na ludzi, zainspirować się ich pomysłami modowymi, bo większość jest naprawdę oryginalna i awangardowa, a i często tak szalona, że mogłaby świetnie sprawdzić sie w roli stroju na bal przebierańców. Na Polskiej ulicy by to nie przeszło, przynajmniej nie bez spojrzeń innych.

Drugą z dzielnic hipsterskich, ale już bardziej eleganckich i gustownych jest wybrzeże Brooklynu pomiędzy Williamsburgiem a Greenpointem, przy Bedford Avenue. Kiedyś było to centrum polskiej dzielnicy, która obecnie przeniosła się w stronę Queensu, ponieważ mieszkania zaczęły drożeć, a zakłady pracy i zwykłe sklepy poprzemieniano w ekskluzywne butiki z ubraniami od projektantów i knajpki w których życie tętni całą noc, a wiele z nich mieści się na dachach ze wspaniałym widokiem na Manhattan. Tamtejsza moda sprawia wrażenie już bardziej przemyślanej i dopracowanej, gdzie nawet zwykłe klapki do wieczorowej sukienki tworzą świetną stylizację a nieumyte włosy w połączeniu z czerwoną szminką dają obraz zaplanowanego look'u pokazującego artystkę, po kolejnej nieprzespanej nocy twórczej.

sweter forever 21 ameryka nowy jork fluo uv

Ciekawym zjawiskiem jest podróżówanie metrem, które jedzie przez te wszystkie dzielnice i obserwowanie ludzi. Na stacjach przy Bushwicku zawsze wsiadają i wysiadają najdziwniej ubrani ludzie, reszta hipsterów dojeżdza do Bedford Ave a pozostali jadą gdzieś dalej na Manhattan.

Trzecim miejscem, w którym można zaobserwować nowojorską modę uliczną jest oczywiście Manhattan. To tam spotykamy ludzi ubranych klasycznie i elegancko, ale często też bardzo oryginalnie. Oczywiście te światy się mieszają i wszedzie spotykamy ludzi mniej lub bardziej zwracających uwagę na to co noszą. Jednak Manhattan kojarzy mi się już mniej z hipsterami i hipisami, a bardziej z najnowszymi trendami i kompletnie przemyślanymi stylizacjami. 
Ja najlepiej czuję się gdzieś pomiędzy, czyli na Bedford Ave. Lubię czasem zaszaleć, ale bez przesady, lubię najnowsze trendy ale łączę je z tym, co mi się podoba i zawsze zostanie we mnie coś z hipisa i coś z romantyczki. 

W USA czuję większą swobodę w ubieraniu się i to, co w Polsce jest dla mnie zbyt wyzywające lub zbyt rzucające się w oczy, albo po prostu niepratyczne w nowym Jorku noszę bez skrępowania i nie czuję się z tym źle. Po powrocie do Polski założyłam zwykłe klapki Adidasa, do tego spodnie z wysokim stanem i bluzkę odsłaniajacą brzuch i dekolt - niby nic, a jednak nie czułam się juz tak swobodnie jak tam. Sportowe klapki na miasto? Goły brzuch? Nawet się nad tym nie zastanawiałam, a jednak w Polsce miałam wrażenie, że rzuca się to w oczy i może w dużych miastach nie aż tak, ale w małych jednak czuć na sobie wzrok innych. Szczególnie, kiedy nie jest się już nastolatką z gimnazjum. Tak samo z dużymi, cieżkimi butami, albo kozakami w upał do letniej sukienki. To taki brooklyński akcent, który zapadł mi w pamięci i zainspirował, a jednak w Polsce rzadko spotykany. W naszym kraju nadal trzymamy się zasad, że jak lato to krótkie spodnie i sandały, a jak zima to kozaki i grube rajstopy. Tam te zasady nie obowiązują. Tam żadne zasady nie obowiązują.

fluo sweter krótki

Ogólnie ta różnorodność nowojorskiej mody ulicznej jest ciekawym do poobserwowania zjawiskiem i faktycznie jest tak, że wiele osób kompletnie nie zastanawia się nad tym co włożylo. To chyba zupełnie oddzielny temat, bo dzisiaj skupiłam się raczej na planowanych strojach.  Jednak nawiązując do tego nieprzejmowania się wyglądem, ja przez cały pobyt w USA nie znieczuliłam się na to i nadal uważam, że lepiej jest zachować chociaż trochę klasy wychodząc na ulicę. Wiele osób wygląda poprostu odrzucająco i ja w dalszym ciągu nie mogę się do tego przyzwyczaić.

A Wy co myślicie o moich spostrzeżeniach? Zgadzacie się z nimi, czy wręcz przeciwnie?

ulice brooklynu jest brudno


New York, Brooklyn

sweter: Forever 21
spodnie: Calzedonia
buty: Levi's

niedziela, 29 kwietnia 2018

najstarszy budynek w Nowym Jorku, o którym mało kto wie


Nowy Jork w czasie dłuższego pobytu trochę mnie przytłacza. Nie przepadam za życiem w wielkich miastach, z tej wyprawy czerpię dużo doświadczenia, ale czasami mam już dość tej betonowej dżungli, tłumów, tej samej architektury i hałasu. Na szczęście wystarczy wyjechać niecałą godzinę za Manhattan i już można zobaczyć inny świat, ale żeby chociaż na chwilę poczuć się, jak na wsi, jak na europejskiej wsi wystarczy wybrać się na Ridgewood do domu "The Vander Ende-Onderdonk House". Można tam choć przez moment zaznać niesamowitego spokoju, porozmawiać z interesującymi ludźmi lub po prostu posiedzieć w ogrodzie z kurami (tak!, kury w NYC!) i kotkiem. 


Jak pewnie większość w Was wie, Nowy Jork, a raczej Nowy Amsterdam (bo taka była jego pierwsza nazwa), został założony przez Holendrów. Pierwsze zabudowania Nowego Jorku powstały na Manhattanie, na obecnym Downtown, gdzie Holendrzy mieli swój port, a przez miasto przepływał nawet kanał, którym przemieszczali się, jak w swoich holenderskich miastach. Jednak obecny Nowy Jork, to nie tylko Manhattan, ale i cała okolica, w której dawniej żyło mnóstwo farmerów, była to głównie dzisiejsza dzielnica Queens. Wiele osób zapomina o innych częściach miasta i kiedy przyjeżdża turystycznie 90% czasu spędza na Manhattanie, a reszta to dojazd z lotniska i może Brooklyn. Przy dłuższym pobycie naprawdę warto odwiedzić inne dzielnice. 


Czytając o historii Queensu, natrafiłam na informacje o najstarszym budynku w Nowym Jorku, farmerskim, holenderskim domu pochodzącym z 1709 roku. Dom znajduje się na skrzyżowaniu Onderdonk Ave i Flushing Ave, a jego otoczenie sprawia, że kompletnie się go tam nie spodziewamy. Dookoła jest pełno magazynów i fabryk, i nie da się go nie zauważyć. 



Historia tego domu jest bardzo interesująca. Jego nazwa pochodzi od najdłużej mieszkających w nim właścicieli Vander Ende i Onderdonk. Vander Ende zbudował go z kamienia, cegły i drewna, jeszcze wcześniej stał tam drewniany dom należący do złotnika Hendrika Barentsz'a. Rodzina Vander Ende miała wiele dzieci i służących pomagających przy uprawie ziemi, wśród służby było także kilku czarnoskórych niewolników. Później długo mieszkałam w nim rodzina Onderdonk.


Po opuszczeniu domu przez ostatniego przedstawiciela rodziny Onderdonk, jego kolejni właściciele prowadzili tam rozmaite działalności. Był tam zakład szklarski, później stajnia należąca do służby, melina alkoholowa, biuro gospodarstwa szklarniowego, a w najbliższym nam czasie fabryka części zamiennych dla programu kosmicznego Apollo!


Niestety dom roku 1975 uległ niemalże całkowitemu zniszczeniu podczas pożaru. Zachowały się tylko kamienne i ceglane elementy, drewniane zostały odbudowane.


Obecnie w budynku znajduje się małe muzeum, można w nim zobaczyć stary wystrój mieszkań, meble, narzędzia, dekoracje. Poza tym znajduje się tam kilka znalezisk archeologicznych takich jak wyroby ceramiczne, gliniane fajki, przedmioty metalowe i skórzane. W muzeum znajduje się także wiele map przedstawiających dawny Nowy Jork i opisów historycznych.








Najbardziej w tym miejscu urzekła mnie atmosfera i pracujący tam ludzie, z którymi można było porozmawiać o historii miasta i ogólnie o życiu. I oczywiście zapach starego drewna, jak w skansenie. Ten zapach przeniósł nas na moment z zatłoczonego, betonowego Nowego Jorku do polskiej, sielankowej wsi. Nie holenderskiej, bo takiej nie znamy. Ale zapach drewna w starym domu widocznie wszędzie jest taki sam. W czasie naszego około godzinnego zwiedzania zdążyliśmy naprawdę odpocząć, zrelaksować się i nabrać sił na dalsze eksplorowanie Nowego Jorku. 



Za domem znajduje się piękny, duży ogród. Jedna jego część wygląda jak w ogrodzie botanicznym, jedna jak sad przy wiejskim domu, ze stołami jak na wiejskim festynie, a z tyłu rozciąga się ogromny trawnik. Szkoda, że do zwiedzania udostępniony jest tylko w weekendy i w środy, bo można by było się tam relaksować codziennie. Jeśli ktoś z Was byłby zainteresowany zwiedzeniem tego miejsca, zapraszam na stronę internetową, gdzie są szczegółowe informacje. Ja szczerze polecam, może nie tym, co do NYC przyjechali na tydzień, ale tym, co dłużej tu są i chcą odpocząć od zgiełku - na pewno!

Kurki za domem, to chyba bardzo rzadki widok w NYC!

Angielski półmisek porcelanowy z XIX wieku, znaleziony podczas wykopalisk wokół domu.

Cegły do budowy domu zostały przywiezione z Holandii!

Dajcie znać, jeśli też znacie jakieś ciekawe i mało znane miejsca w NYC, chętnie je odwiedzę. 

Nie bój się smutku, on daje równowagę.

Taki to teraz trochę dziwny czas mamy. Z jednej strony dużo spokoju, czasu z bliskimi, ze sobą, a z drugiej jakiś wewnętrzny niepokój...