czwartek, 29 marca 2018

najlepsze przekąski i słodycze amerykańskie, których nie ma w Polsce


Świat zmierza ku coraz większej globalizacji, co z jednej strony jest całkiem pozytywne, ponieważ łatwiej nam się odnaleźć w innych krajach, ale z drugiej strony cieszę się, że kraje różnią się od siebie nie tylko kulturą, ale także kuchnią i produktami spożywczymi w sklepach. Nie wszystkie duże marki zdominowały cały świat i wszędzie możemy odkryć smakołyki, jakich nie ma w Polsce.

Pamiętam, jak w dzieciństwie dostawałam na święta paczki z Ameryki. To było wielkie wydarzenie, emocje przy otwieraniu i wyjmowaniu z niej poszczególnych prezentów. Zawsze otrzymywaliśmy wiele słodyczy i przekąsek. W latach dziewięćdziesiatych w polskich sklepach nie było aż takiego wyboru, tym bardziej w małym mieście z jakiego pochodzę, dlatego smakołyki z amerykańskiej paczki wspominam podwójnie dobrze: były pyszne i ich smak przyjemnie się kojarzył. Pamiętam też, że moja mama miała zawsze bardzo mądre podejście sytuacji, w której nagle, na raz dostawaliśmy z rodzeństwem tyle pysznych rzeczy. Na samym początku kosztowaliśmy i jedliśmy z paczki, co chcieliśmy, ale później mama chowała je nam i dawała coś codziennie po obiedzie. Nie było to tak, że ograniczała nam dostęp. Po prostu wiedziała, że zjedzenie wszystkiego na raz nie wyjdzie nam na zdrowie i też niczego dobrego nie nauczy. A my byliśmy tego na tyle świadomi, że nie ciągnęło nas do podkradania i wyjadania zawartości opakowań z szafki. Nie wiem, może to kwestia mądrego wychowania, a może po prostu nie byliśmy łakomi i wiedzieliśmy, że wszystko jest dla nas, więc nie trzeba się obawiać, że ktoś nam to zabierze. Między sobą też zawsze dokładnie wszystkim się dzieliliśmy i zdarzało się nawet, że mając ostatnią czekoladkę przekrawaliśmy ją na trzy równe części, żeby żadne z nas nie było poszkodowane. Życie z rodzeństwem uczy pokory i życia wśród ludzi.

A dzisiaj jestem w tej Ameryce i mam nieograniczony dostęp do amerykańskich słodyczy. Odkrywam ich smaki na nowo i przypominam sobie te z dzieciństwa. Mam kilka swoich ulubionych rzeczy, kórych odpowiedników nie mogę znaleźć w Polsce, a nawet jeśli jest coś podobnego to jednak inaczej smakuje. I okazuje się, że większość z nich ma długą i ciekawą historię.


Najlepszymi chrupkami jakie w życiu jadłam, są te właśnie chrupki serowe. Przypominają trochę polskie "Maczugi", jednak smakują inaczej. Są trochę twardsze, a przyprawa serowa ma bardzo intensywny smak. Zastanawiam się skąd oni tę przyprawę tu biorą i czy można ją kupić samą w opakowaniu. Polskie chrupki serowe przy tych są kompletnie bez smaku. 

Historia marki Wise, produkującej te chrupki sięga roku 1921, kiedy to właściciel sklepu, który miał nadmiar ziemniaków, zaczął robić czipsy i sprzedawać je w papierowych torebkach. Później postanowił rozkęcić swój biznes i dziś możemy cieszyć się różnymi smakami chrupek i czpisów z Wise Cheezdoodles.


Popularne są tu paczki "party mix", z różnymi rodzajami chrupek razem. Bardzo ciekawe połączenie, niektóre są serowe, niektóre ostre, inne słodkawe albo po prostu słone. Też wszystkie pyszne i nie nudzi się jeden smak. To drugie w kolejności chrupki, jakie tu kupuję.


Kolejną serową rzeczą są złote rybki. Smakują trochę jak krakersy, ale ich serowy smak jest specyficzny, nie każdy może je lubić, bo maja jakby lekko gorzki posmak. Nie wiem jak to nazwać, ale tworzy ciekawy efekt. Rybki są urocze, mają zaznaczone oczko i szeroki uśmiech. Jako jedyne z przedstawionych przeze mnie przekąsek, te zostały wynalezione w Szwajcarii w roku 1958, a do Stanów Zjednoczonych wprowadzone w 1962 roku, przez założycielkę marki Pepperidge Farm Margaret Rudkin. 



I ostatnia serowa rzecz, to prażone nasiona słonecznika. W Polsce od jakiegoś czasu można kupić niełuskany, prażony, solony słonecznik, ale serowego jeszcze nie widziałam. Ten jest naprawdę dobry. I solony też. A firmą produkującą tę przekąskę założono już w 1926 roku w Kalifornii. Najpierw nasiona sprzedawano pakowane w małych porcjach za 5 centów.



To by było na tyle, jeśli chodzi o słone przeąski. Bardzo tęskniłam za smakiem płatków na mleko Rice Krispies. Pamietałam je z dzieciństwa, ale w Poslce nigdzie ich nie ma. To zwykłe, ryżowe płatki, bez dodatkowych smaków, wielkości ryżu preparowanego, po angielsku ich kształt nazywany jest "berries". Nie wiem dlaczego je tak lubię, ale nie przepadam ogólnie za słodyczami i płatków na mleko też nie lubię słodkich, a te mają taki zwykły smak. Produkowane są w firmie Kellogg's, założonej przez Willa Keitha Kellogga, która rozpoczęła swoja działalność już w roku 1906, w USA, więc historię mają już ponad stuletnią.


Drugie z płatków też są ryżowe, niesłodkie i mają kształt poduszeczek. Są pyszne z mlekiem i bez. Produkowane przez markę Chex, która została założona w roku 1937, a nazwa pochodzi od słowa "checkboard", czyli szachownica, ponieważ fakturą przypominaja kratkę. 

Ogólnie wybór płatków na mleko jest tutaj przeogromny, na szczęście nie mam tego problemu, bo lubię tylko niesłodkie, a ich jest znacznie mniej. 


Nawiązując do tematu płatków na mleko, jest tu jedna słodka, bardzo słodka rzecz, którą wręcz uwielbiam. Batony Rice Krispies Marshmallow. To jest połączenie płatków na mleko z piankami Marshmallow. Tego smaku nie da się opisać, ani wyobrazić, trzeba spóbować. Można zrobić je samemu w domu, w internecie jest masa przepisów. Na rynek weszły masowo dopiero w 1995 roku, ale podobny przepis pierwszy raz ukazał się już w 1938 roku w książce z deserami, napisanej przez Lucy Maltby, a podobno pojawiał się juz wcześniej.



I tutaj same pianki marshmallow, takie jak w bajkach piecze się na ognisku. W Polsce można znaleźć podobne, ale nie ma tych o regularnym smaku. Pierwsze pianki powstały już w roku 1948 właśnie w Stanach Zjednoczonych i są tu bardzo popularną przekąską. W internecie są przepisy na zrobienie samych pianek, jak i na przepisy z wykorzystaniem gotowych, te najpopularniejsze to połączenie z herbatnikiem i czekoladą, na ciepło.


Cukierki Lifesavers, to także amerykańska marka z długą historią. Zaczęto je produkować już w roku 1912, w Ohio, w manufakturze czekolady u Clarence Crane. Wymyślił on cukierki, które nazwał "summer candy", ponieważ lepiej znosiły one upały niż czekolada i były dobrą alternatywą dla niej w gorące, letnie dni. Ich nazwa pochodzi od kształtu, przypominającego koło ratunkowe. Można znalezć różne smaki i różne konsystencje, pudrowe, landrynkowe, żelkowe, ale moje ulubione są te ze zdjęcia, które pachną jak... maść przeciwbólowa, Altacet albo Bengay. Wiem, że to brzmi dziwnie, ale w połączeniu ze słodkim, lekko miętowym smakiem są naprawdę pyszne!


I na sam koniec guma cynamonowa. Są różne gumy cynamonowe na rynku, ale ta jest najlepsza, ponieważ jest ostra w smaku. Została wprowadzona przez markę Wrigley's w 1976 roku i od tej pory cieszy się dużą popularnością. W latach osiemdziesiątych miała nawet swoją piosenkę w reklamie.


W Stanach Zjednoczonych można kupić naprawdę masę produktów, których w Polsce nie dostaniemy. Z jednej strony, po powrocie będę za nimi tęskniła, jednak z drugiej, to dobrze, że nie wszędzie mamy dostęp do wszystkiego. Życie byłoby wtedy nudne, a podróże mniej ekscytujące. 

A Wy znacie jakieś amerykańskie pyszności? Chętnie spróbuję czegoś nowego.

sobota, 10 marca 2018

futrzana etola z lumpeksu


To już chyba ostatnia zimowa stylizacja tej zimy. Pewnie niektórzy z Was się cieszą nadejściem wiosny, ale ja tak naprawdę zimy w tym roku wiele nie doświadczyłam i czuję niedosyt,  jednak oczekiwanie na wiosnę jest silniejsze od tęsknoy za zimą, więc wszystko jestna swoim miejscu. Już niedługo zacznie się sezon na sok z brzozy, a później po kolei na różne zioła. Ja w tym roku spędzę wiosnę za oceanem i ominie mnie mój ukochany czarny bez, młoda pokrzywa i wiele innych, ale już zleciłam robienie zapasów na zimę. 

Na zdjęciu mam na sobie futrzaną etolę. Zostaała uszyta z naturalnego futra, ale znalazłam ją w ciuchlandzie. Jestem przeciwniczką hodowli zwierząt na futerka i w ogóle naturalnych futer, ale mam też swoje zdanie na temat kupowania futer w lumpeksach. Uważam, że skoro zapotrzebowanie na nie już i tak zostało zwiększone, zwierzątka i tak ucierpiały to szkoda wyrzucać takie rzeczy na śmietnik. Rozumiem, że niektórzy po prostu nie mogliby założyć na siebie czegoś, co kiedyś było zwierzątkiem. Też nie czułabym się dobrze w wielkim futrze z norek, ale ta etola kojarzy mi się z czasami naszych przodków, a że jestem tradycjonalistką i etnografem z zamiłowania to musicie mi to wybaczyć. Jest taka trochę "wiedźminowa".





etola - ciuchland 15 zł
mufka - ciuchland - 2zł
spodnie - Calzedonia
bluzka - H&M
szalik - ciuchland 1 zł


środa, 7 marca 2018

jak faktycznie ten Nowy Jork wygląda


Kilka dni temu wylądowaliśmy w Nowym Jorku. Zamierzamy tu spędzić trochę czasu i powoli zaczynamy zaznajamiać się miastem. Pierwsze wrażenia po części już za nami, ale jednak ciągle przed nami, bo co krok odkrywamy coś nowego, nawet w najbliższej okolicy. Wiem, że to wszystko za kilka dni już przestanie być dla nas dziwne, zaskakujące czy nawet ciekawe, dlatego opiszę kilka pierwszych wrażeń jakie odniosłam. 


ZAPACH POWIETRZA
Najdziwniejszą rzeczą na samym początku był dla nas sam zapach powietrza. Czuliśmy go wieczorem po przyjeździe i na drugi dzień. Teraz już się przyzyczaiłam i dla mnie go nie ma, ale miałam wrażenie, że powietrze pachnie tutaj, jak na klatce schodowej w bloku, kiedy ktoś gotuje obiad. Pachnie tak wszędzie.


NIEOBCOŚĆ
Jestem też pod dużym wrażeniem tego, jak  się tu czuję. Pomimo że jestem 7000 km od domu, za oceanem, czuję się tu mniej obco niż w jakimkolwiek europejskim kraju. Pomijając już fakt, że na ulicy częściej słyszę język polski niż angielski i dookoła mnóstwo polskich szyldów, to ogólnie jest tu taka różnorodność ludzi i kultur, że nie da się czuć tutaj obco, bo każdy jest jakby obcy.


NAWIGACJA
Prawie wszystkie ulice przecinaja się tutaj pod kątem prostym i często ich nazwy są kolejnymi numerami, dlatego nawigacja tutaj jest zaskakująco prosta. Wystarczy na mapie spojrzeć ile przecznic i w którą stronę trzeba iść i nie ma opcji, żeby się zgubić. To rozwiązanie w polskich miastach nie ma racji bytu, bo trzeba by było wszystko przebudowywać, ale przy budowaniu miasta od nowa, jest dużym ułatwieniem. Wkurzające jest tylko to, że nie można skrócić sobie drogi na ukos a większość dróg jest jednokierunkowych, więc czasem trzeba się najeździć w kółko, jak zgubimy drogę.


SAMOCHODY
A propos jeżdżenia autem, to ciezko spotkać tu dwa jednakowe samochody. Ogromna różnorodność. Jest wiele nieznanych mi marek ale też modeli. No i duże samochody są tu naprawdę duże.


PRALNIE
Sa też rzeczy, które może dla wielu są wiadome, można je zaobserwować na filmach, ale przyzywczajamy się do nich tak szybko, że często zapominamy o nich zdając relacje z podróży, albo radząc komuś przed wyjadem. Jedną z takich rzeczy jest to, że mieszkańcy Nowego Jorku nie mają w domu pralek. Wszyscy korzystaja z pralni, które można spotkać na każdym rogu ulicy. Dla nas jest to dziwne, bo jesteśmy przyzywczajeni do częstego prania, czasem nawet wieczorem przypominam sobie, że potrzebuję uprać coś na rano i nastawiam pralkę. Tutaj się tak nie da. W pralni trzeba czekać na swoje pranie i jakoś zająć sobie czas, więc jest tam wifi i miejsce do siedzenia, można też odebrać je jak się upierze. Dla nas to dziwne, ale tutaj całkiem normalne. Jest to spowodowane tym, że właściciele wynajmowanych mieszkań boją się zwarć i przecieków, poza tym taki system to duża oszczędność wody, energii i miejsca w mieszkaniach. 


TAX
Drugą taką rzeczą jest tax, czyli podatek doliczany do wszystkich zakupów dopiero przy kasie. Trzeba pamiętać o tym, że ceny na produktach są bez podatku i finalnie zapłacimy za nie trochę więcej. Różnica nie jest duża, bo to koło 8% od ceny, ale jednak na początku może to zadziwić.


INTERNET
Zauważyłam też, że korzystanie z internetu odbywa się tu na trochę innym poziomie niż u nas. Pewnie nie jest to regułą, ale znam w Nowym Jorku ludzi z różnych środowisk i zauważyłam, że nie korzystają oni z niego tak biegle, jak my. Nadal funkcjonują tu ogłoszenia w gazetach, zawieszone na drzwiach lokali, ewentualnie na stronach z ogłoszeniami. Wypłaty przekazywane są na czekach, a nie przelewem na konto, a takie usługi, jak potwierdzenie rezerwacji biletu czy załatwienie jakiejś sprawy bankowej, Amerykanie robią telefonicznie lub osobiście, a nie tak jak my przez internet. Pewnie nie jest to regułą, ale spotkałam się z tym wiele razy. Odnośnie internetu, trzeba też pamiętać o tym, że w europejskich telefonach często może nie działać internet LTE, szczególnie w tych starszych niż 4 lata. Ale temat internetu mobilnego w Ameryce to już zupełnie inna sprawa. Wszędzie można złapać szybkie wifi, a mobilny internet jest drogi i ułomny. Po powrocie już nigdy nie będę narzekała na prędkość neta w Polsce. 


MAGAZYNY
Zawsze zastanawiałam się jak wygląda Nowy Jork, tak normalnie, spacerujc po nim. W filmach widać zazwyczaj Manhattan, Central Park i urocze uliczki z kamienicami, ewentualnie w filmach akcji jakieś opuszczone budynki i magazyny. I właśnie te magazyny, opuszczone zakłady pracy, bardzo stare i ogromne, to większość tego, co widzimy oddalając się trochę od popularnych miejsc. Są nieodremontowane i opuszczonych, pomimo iż cena za metr kwadratowy tutaj jest horrendalna. I to jest spora część "centrum" i okolic. Tak zapamiętam Nowy Jork.


IMPERIALNE JEDNOSTKI
Ciężko na początku przyzywczaić się do tego, że nie mamy metrów, kilogramów, stopni Celsjusza, czy litrów. Trzeba się przestawić, mieć ściągawkę, a dla mnie najłatwiej, kiedy się da, po prostu patrzeć tak na oko i powoli się tego uczyć. O ile mile, stopy i cale można jakoś ogarnąć, galony i uncje też, to przelicznik stopni z Celsjusza na Fahrenheita jest dla mnie tak dziwny, że muszę wkuć na pamięć ile to jest ciepło, a ile to zimno i może jakoś przetrwam.



POLISZ-INGLISZ
Ostatnia rzecz, z pierwszych wrażeń, to używanie polisz-inglisz. Wiele zwrotów z tego "języka" było mi znanych i jakoś nie były dla mnie niczym dziwnym, ale dla kogoś, kto nie ma rodziny, czy znajomych w Polonii w USA, może być dziwne, śmieszne, a nawet wkurzające. Jednak po przyjeździe tutaj, zdajemy sobie sprawę, że tak naprawdę po prostu praktyczniej używać polisz-inglisz, bo po co mówić "ćwierćdolarówka", jak możNa powiedzieć po prostu "kłodra", po co mówić "płatki na mleko", jak można powiedzieć "syrio", albo zamiast "kosz na śmieci", to "gabeć". Wiele polskich odpowiedników jest dłuższych, a kiedy mówi się cały czas po angielsku to szybciej te angielskie słowa w polskim przychodzą do głowy, szczególnie na rzeczy, których w Polsce nie mamy. Na ten temat zrobię w przyszłości osobny wpis. 


A tymczasem zapraszam do odwiedzania mojego instagrama, na którym pojawiać sie będa kadry z Nowego Jorku, ale takie moje, niekoniecznie pocztówkowe: dziadowska

czwartek, 1 marca 2018

niebieski moher za grosze z lumpeksu



Czasami łapię coś w lumpeksie i nie wypuszczam z rąk, żeby przypadkiem nikt tego nie wziął. Tak było z moją kolejną zdobyczą. Moherowy gruby sweter na podszewce. Ma piękny niebieski kolor i wiosną będzie mi służył jako płaszcz. 



sweter - lumpeks | 10zł
spodnie - Calzedonia
buty - Timberland 




Nie bój się smutku, on daje równowagę.

Taki to teraz trochę dziwny czas mamy. Z jednej strony dużo spokoju, czasu z bliskimi, ze sobą, a z drugiej jakiś wewnętrzny niepokój...