poniedziałek, 24 października 2016

szczęście nie jest celem. szczęście jest drogą.


Są tacy, którzy w życiu wyznaczają sobie, co chwilę, jakieś cele i dążą do nich, uważając, że ich osiągniecie da szczęście. Ale kiedy już ten cel osiągną, to co dalej? Wyznaczenie kolejnego i za wszelką cenę dążenie do osiągnięcia go, bo inaczej nie czują się spełnieni. A co w czasie pomiędzy osiągniętymi celami? Zaciśnięcie zębów, przetrwanie, oczekiwanie.

Czy naprawdę można wierzyć, że to faktycznie daje szczęście? Może satysfakcję, może nawet ulgę, ale szczęściem bym tego nie nazwała. Zawsze wydawało mi się że szczęście to coś długotrwałego, a nie z doskoku, na chwilę, na zaspokojenie jakiejś żądzy, kaprysu, zachcianki, a w najgorszym wypadku, udowodnienie komuś czegoś. 

Czasami gubimy się w tym, co tak naprawdę jest ważne. Patrzymy na innych i też tego chcemy, ale nadal nam czegoś brakuje. I szukamy dalej, więcej. Szukamy spełnienia, nie wiedząc, że jest tak blisko.

A szczęście nigdy nie jest celem, prawdziwe szczęście jest drogą. Może być drogą do tego celu, ale nie samym w sobie celem. Im się jest starszym, ma się więcej obowiązków, tym bardziej się o tym zapomina, myśli się tylko o tym, co chce się osiągnąć, nie o tym jak się żyje - a po co.

Kiedy ostatnio szedłeś do sklepu po coś, czego akurat zapomniałeś kupić i cieszyłeś się drogą, którą przemierzałeś, zamiast gonić, by jak najszybciej dojść do celu i wrócić, i mieć już to z głowy? Zamiast tego rozglądałeś się po okolicy, obserwowałeś sąsiadów, albo ich koty lub wykorzystałeś ten czas na przemyślenie sobie czegoś, czerpiąc z tej drogi radość.
 Wtedy może samo osiągnięcie celu nie jest już takim wyzwaniem i nawet go nie odczujemy, ale z drugiej strony właśnie o to chodzi! Czy nasze życie to cel za celem? A co pomiędzy? Codzienność. I to właśnie ona wypełnia większość naszego czasu, dlatego receptą na szczęście nie jest osiąganie celów, a budowanie codzienności, która da nam to spełnienie. 

A kiedy urlop traktowałeś jako chwilową zmianę, okazję do poznania czegoś nowego, a nie jak zbawienie, na które wyczekujesz od kilku miesięcy, próbując przetrwać w pracy i odliczając dni? Jeśli tak jest, to bardzo przykre, że codzienność jest udręką, bo to sensu raczej żadnego nie ma i trzeba coś zmienić. 

Pamiętam, jak kiedyś za szkoły wracało się godzinę, a teraz ta sama droga zajmuje mi dziesięć minut. Kiedyś to wracanie połączone było z odkrywaniem świata, wymyślaniem nowych zabaw, spędzaniem czasu z kolegami. Nie czułam straty czasu, nie czułam, że w jakikolwiek sposób ona mi się dłuży. Cieszyłam się tym, co jest pomiędzy "celami" - szkołą i domem. Żyłam pełnią spełnienia, bo czerpałam radość z codzienności.

Nadal tak żyję. Nadal obserwuję, czerpię z tego co mnie otacza. Codzienność jest dla mnie tym, co kocham. Nie zamieniłabym tego na nic innego, umiem cieszyć się i z pochmurnego dnia spędzonego w domu, i z wakacyjnej wycieczki, z dnia spędzonego w pracy. Myślę, że tylko w ten sposób, możemy czuć się spełnieni. I ja jestem.

Nie bój się smutku, on daje równowagę.

Taki to teraz trochę dziwny czas mamy. Z jednej strony dużo spokoju, czasu z bliskimi, ze sobą, a z drugiej jakiś wewnętrzny niepokój...